Tja...
Natrafiłam na piosenkę jeszcze z czasów mojej młodości, pamiętam, że walkowalam ją za pierwszym razem gdy trafiłam na kozetke. Jestem jebnieta.
Natrafiłam na piosenkę jeszcze z czasów mojej młodości, pamiętam, że walkowalam ją za pierwszym razem gdy trafiłam na kozetke. Jestem jebnieta.
Boli mnie nadal wszystko. Najbardziej dłonie, łokcie i kolana. I dół brzucha już od dłuższego czasu daje o sobie znać. Po każdym biegu czuję podbrzusze jakby ktoś chciał mi wyrwać wnętrzności. Okresu jak nie było tak nie ma, ale akurat to mi na rękę, nie potrzebuje tego i byłby to kolejny problem. A jeśli w końcu kiedyś go dostanę to chyba zaleje mnie na amen za wszystkie czasy. Pozostaje tylko dalej się niszczyć aby ciotka nie wróciła.
A jak się czuje? Tak samo podle. To trwa za długo i powoli dochodzę do wniosku, że nie ma sensu z tym walczyć. Może za mało się starałam, ale był czas, że i jadłam, i ćwiczyłam i jakoś dawałam sobie sama ze sobą radę. Powoli zaczęłam się akceptować, nawet polubiłam swoją twarz, swoje ciało, to jaka się urodziłam. Na wady zaczęłam przymykać oko i je zlewać. I nagle wszystko powróciło, poczucie pustkiy, beznadziei i pustki. Cały czas mam do siebie pretensje i czuję odrazę. Brzydzę się sobą.
Nie potrafię polubić siebie. I cały czas uważam, że jestem zła, bardzo zła. I nie zasługuje na nic dobrego. Żałuję, że muszę żyć. Ale muszę, bo rodzice, bo kot. On jest najfajniejszy na świecie...
Nie daje sobie rady. Wszystko mnie boli. Nawet nie wiedziałam, że kości mogą boleć...
Przez chwilę poczułam się dla kogoś ważna jak kiedyś. I kolejne rozstanie bolało jeszcze bardziej. Nie mam siły, cały czas płaczę, bo nie chciałam zamilknąć, ale tak będzie lepiej. On ma swoje życie a ja je tylko niszczę. Nie może wiecznie być moim bohaterem.
Mam znowu gonitwę myśli z poczuciem porażki. Ciągle słyszę, że jestem nikim i powinnam się nienawidzić. Ja to robię. Nienawidzę swojego ciała.
Zasłoniłam lustro w pokoju aby się nie oglądać, w łazience staram się nie zerkać na to kto stoi po drugiej stronie. Nie chcę widzieć tej osoby, którą się stałam. Do mycia zębów, umycia twarzy czy spięcia włosów nie potrzebuję patrzeć na moje odbicie. Boję się zobaczyć siebie.
Leżę i zastanawiam się co tu robię. Czasem zdaje mi się, że chyba już umarłam. Ta dawna ja, towarzyska i odważna. Gdzie ona jest? Gdzie się podziała dziewczyna dla której nie było przeszkód, nie było rzeczy niemożliwych? Pamiętam, że był taki okres czasu, że czułam się wręcz nieśmiertelna, nie bałam się żadnej porażki, bo nie wiedziałam co to. Wszystko było takie proste. I te ambicje, podwyższanie poprzeczki, chęć bycia lubianą, szanowaną, najlepszą. Głód rywalizacji. Głód...
Nie wiem gdzie ona jest, czy schowała się, wyjechała bez słowa czy umarła. Przepadła bez wieści i chyba muszę porzucić nadzieję, że ona wróci. Czy cos zostawiła po sobie? Na pewno mile wspomnienia, jak się uśmiechała, żartowała, zagadywała wszystkich, nawijała jak katarynka. Miała masę znajomych, była ładna i wygadana. I pozytywna. Wspominam te chwile że łzami w oczach, to było takie piękne...