Płacz, ryk, wycie
Często płaczę, bo urodziłam się jako słaba jednostka. Jestem babsztylem.
Boli mnie głowa, bolą mnie zęby i żuchwa od szczękościsku. Nie lubię tego uczucia, kulki w gardle i mówienia przez zęby. A później przychodzi wielogodzinny ból twarzy, gardła, żołądka. Bo kiedy jest mi źle i bardzo się denerwuje to od razu wymiotuję albo mam biegunki.
Kilka razy było tak źle, że trzęsłam się dosłownie cała. W szpitalu przy badaniu jest tak zawsze. Lekarz zawsze wtedy pyta czy brałam narkotyki. Później boli mnie dosłownie wszystko, każdy nawet najmniejszy mięsień. Nogi mam jak z waty, jakbym przebiegła co najmniej półmaraton. Za każdym razem to samo. Tak reaguję na stres, szpital, kiedy ktoś mnie zrani, opuści, powie coś brzydkiego na mój temat.
Płaczę kilka razy dziennie. Czasem nie mam już siły ale i tak to robię. Wcześniej, gdy jeszcze miałam trochę samozaparcia żeby ćwiczyć, zdarzało się niezwykle często, że w pewnym momencie padałam na podłogę i zaczynałam ryczeć.
Wstaję z płaczem, zasypiam beczac. Ale taka uryczana, osmarkana i brzydka jak noc listopadowa zasypiam łatwiej. Nie wiem czy to wycieczenie, ale w pewnym momencie odpływam aby rano zacząć ponownie pieprzony ryk.
Tak, użalam się nad sobą jaka jestem chujowa. A jestem i to bardzo. Jestem świadoma, że to jaka jestem to moja wina. Nikt nie rodzi się zły czy wypaczony. Sama sobie to zrobiłam i jestem odpowiedzialna za swój beznadziejny stan.
Jestem bierna i nie robię nic. Jestem jebanym leniem, który nie potrafi zrobić kroku na przód. Boję się własnego cienia. Gdybym miała chociaż trochę oleju w głowie to zglosilabym się po pomoc jak mi proponowano kilkakrotnie. Ale oczywiście nie, bo ja się wstydzę siebie.